15.11.2014

Recenzja: EERIE - Into Everlasting Death


Już jest, za sprawą Arachnophobia Records, (05.12.2014) pojawiła się debiutancka płyta EERIE, zespołu muzyków znanych ze współpracy z Outre, Oremus i Blaze of Perdition. Zapraszamy do lektury kolejnej z ultra-barokowych recenzji Guntera Priena:)




EERIE - Into Everlasting Death
Arachnophobia Records 2014

Dla ślepców czerń jest mym kolorem – rzekł pewien jegomość. Jednym szaleniec, innym wizjoner, mędrzec, filozof. Ale niezależnie od oceny autora tych słów, coś trafnego w tym jest. Bo wpatrując się nocą w nieboskłon można poza nieprzeniknioną otchłanią ujrzeć w jej nieogarniętych przestrzeniach złoto gwiazd i srebrem płynące rzeki planet. Można…

Nie inaczej jest z naszą sceną. Może nie tą oficjalną, ale na pewno  undergroundem. Tam, gdzie węglowe pokłady wypluwają diamenty. To niby to samo więzienie materii, tyle że zmiażdżone hekatombą ciśnienia… i oku jednak przyjemniejsze swym kalejdoskopem świateł.

Eerie to wykwit myśli twórczej trzech person, w undergroundzie już błyszczących na przeróżnych poletkach, nieświętej krucjaty black metalu. To nie są supernove, mające na celu oślepić swym rozbłyskiem i zaniknąć, by rozsiać materię we wszechświecie i stać się pożywką dla nowych zalążków planet. Nie. To trzy świetlne postacie wypełnione anty-światłem, mające swój przekaz dla nie-świata.

Czasem bezkres mierzące kolosy kolidują na swym torze z pomniejszym wędrowcem pustki by zrodzić coś niemniej monumentalnego… koneksje rodzinne nieistotne. Godnie ten twór oddaje ducha swych macierzy… słuchajcie, oceniajcie, chwalcie…

…Ashes to ashes… któż z nas tego nie zna? I właśnie tę maksymę wywrzaskuje VOWOC  ku pamięci słuchaczy. Przynajmniej tych "uduchowionych" nieco bardziej niż wymaga dzisiejszy materialny, ale zarazem cybernetycznie nie-materią przybrany świat. Kontestatorzy, zbierzcie się.

Cztery kompozycje składające się na ten niewiele ponad pół godzinny materiał to wystarczająca dawka niepokoju dla waszych czernią przesiąkniętych dusz.
Melancholia riffów prąca do przodu, pospołu z histerią wokaliz i głębią przekazu tekstowego, nieodparcie powiąże was z filozoficznym spektrum wszechświata, tak niematerialnie wartościującego otaczający nas wymiar. Trwa od eonów, nasza ludzka w nim egzystencja to nawet nie sekunda w roku świetlnym, choć zauważalna z każdym kolejnym dziełem pokroju tego materiału.

Mizantropijne, wylewające się czarnym nurtem strumienie dźwięków niosą energię blastów i growlu z kromlechów głośników, ku każdemu chętnemu odbiorcy. Równe a zarazem jakże zróżnicowane w swej wymowie i barwie rżnięcie gitarowych dźwięków, zrównoważone czystymi melodeklamacjami konkurującymi z wrzaskliwymi zaśpiewami głównego podmiotu lirycznego. To zadowoli każdego miłośnika ciężkiego, ale zarazem wysublimowanego brzmienia. Nie do końca może eklektycznego, bo nie jest to jeszcze ten rodzaj ekspresji, w który wprowadził nas Arcturus.

Niemniej jednak jest to świeże spojrzenie na temat, dalekie od klasycznego standardu zakreślonego krwawymi kręgami na północy kontynentu, gdy w pożodze rodził się BM… Ale i tak odniesień do współczesnego oblicza MayheM nie sposób jest uniknąć. Bo to ten sam rodzaj niepokojących wokalnych interpretacji zapisu przemyśleń ich autora, ten sam rodzaj ocierających się o psychodelę [niekoniecznie zaraz rodem z lat 60-70tych…] muzycznych odzwierciedleń wizji zdeformowanej rzeczywistości.


To nie jest typowe brzmienie lat 90-tych minionego wieku, bo ono nie ma szans powrócić. Wszystko co wówczas miało być zagrane, zostało nagrane, wielokroć na niezliczonych koncertach odegrane. Druga dekada nowego millenium dopiero co została nadgryziona zmurszałym zębem czasu… Słuchajcie. Oceniajcie. Uwielbiajcie…