2.10.2014

Recenzja: BEHEMOTH - The Satanist

No tak, wiadomo było że Behemoth tym długograjem dopierdoli. I tak też uczynił. Ner otrząsnąwszy się z niemocy ciała ale i otrzeźwiwszy ducha zaprzestał szlajania się po TV talk-shows związanych z promowaniem przyszłych pop-gwiazd(ek), zebrał ekipę, która jak wiemy, ma też i inne zajęcia gdzie też konkretnie dokłada kamyczki na wzniesienie szańca [czy jak kto woli reduty, fortu, bastionu czy co tam w swym opętaniu gadająca małpa wynalazła] zza którego miota gromy swego credo. 
Behemoth The Satanist
Nuclear Blast 2014
Szańce szańcami, wygrane procesy procesami a my tymczasem obcujemy z CD (albo i winylem, bo i tak można) z zawartością budzącą w niektórych kręgach kontrowersje. Ale ja akurat należę do grona tych co będą peany pochwalne wygłaszać. A że pean to starogrecka pieśń dziękczynna a kierowana w szczególności do Apollyona… no, to se dopowiedzcie sami co.Kto winylową ep usłyszał albo jeszcze lepiej posiada, już nieco wcześniej zapoznał się z tym, co można oczekiwać po pełnym materiale o tak wymownej nazwie. Choć może nie do końca, bo jednak opener o dmiącym w trąby Gabrielu choć zajebisty nad wyraz, to nie jest transparentny dla albumu, a i „Gdybym był Kainem” chyba nie do końca. Cover Siekiery może już bardziej, ale jednak z powodu charakterystycznego brzmienia. Ano właśnie… co dla mnie znaczące, charakterystyczne i w ogóle wyróżniające dla tej płyty to praca basu… no, takiego ‘pierdolnięcia basiska’ jak dotąd na krążkach nie było. Orion stanął na wysokości zadania, bo o ile w przypadku punkowskiego klasyka takie brzmienie (a może lepiej – ‘grzmienie’) jest wskazane, to jak na dotychczasowe standardy B jest czymś nowym.
No i ok. Muzycy z takim długim stażem, z taką ilością składów przez jakie przemknęli przynajmniej jako goście musieli w tym momencie stworzyć coś tak monumentalnego. No bo innego słowa zastosować tu się nie da. Monument, monolit czy pod czym tam tańcowały małpy w Odysei kosmicznej Kubricka nim jedna z nich znajdując nowe zastosowanie dla kościanej pały odkryła smak morderstwa. Ta płyta jest wprost prze-pełniona dźwiękiem. Nie da się tego w pełni odegrać na żywo, no chyba że przy wdzięcznej pomocy pudła na 220V. Ale to nie zarzut, bo skomponować, nagrać ścieżka po ścieżce, odpowiednio zbalansować by zabrzmiało selektywnie to nie lada wyzwanie. A dźwięk przelewa się nad dźwiękiem, sączy lub rwie nurtami. Nagromadziło się mnóstwo pomysłów, które należało upchać w tych kilkudziesięciu minutach podstawowego programu.

A utwory mimo zamknięcia w coraz bardziej płynnych granicach ewoluującego gatunku są baaaardzo zróżnicowane. Od znanego już z digital singla openera słychać, że w odtwarzaczach twórców płyty poza ekstremą kręcą się różnorakie stylistycznie płyty.
Nie wiem jak inni, ale ja od razu usłyszałem dalekie echa Danzig i kultowego [he, he – a jakże że scoverowanego na jednej z wcześniejszych ep’s] „Untill you call on the Dark”, to samo jebnięcie z niskonastrojonego pianina wplecione między riff. Wręcz heavymetalowa jazda na solosie w „Messe norie” przechodzi w marsz tryumfalny trzynastego legionu w „Ora Pro Nobis Lucyfer”, tak chwytającym za pysk i każącym wrzeszczeć wszystkim razem Destroyer ov kosmos Implore the Ungod Implode the Sun…

Mógłbym mniej lub bardziej nachalnie rozkładać każdy kawałek na czynniki pierwsze, ale to nie ma sensu. Ta płyta jest jak wspomniałem wcześniej monumentalna. Wspaniała robota kompozytorów, muzyków ale i realizatorów, którzy zastosowali tyle niespodziewanych efektów, że chyba studio może zostać uznane za w pełni sprawdzone pod względem możliwości. Nawpychać tyle w jeden krążek tak aby nadal było to czytelne, tak aby z każdym odsłuchem oferować nowe, odkrywane smaczki to po prostu już kompletnie wyrwanie się poza schematy muzyczne.

Na pewno wielu opluje tę płytę, bo jej nie zrozumie. Nie da rady jej zrozumieć tak szybko, bo łączy wbrew pozorom zbyt wiele różnych gatunków muzycznych, choć bazuje na metalu. Zwłaszcza w różnej maści samplach które to nadają specyficznego klimatu. Od cholery i jeszcze więcej instrumentów klasycznych, a jakich to doczytajcie w booklecie, który też sam w sobie jest zjawiskowy. Zwłaszcza w tytułowym [a jakże, oczywiście że szóstym w kolejce].
Nie jest to jeszcze wynajęta cała orkiestra dęta, ale cholera wie czego spodziewać się na kolejnym wypuście który pewnie zbyt szybko nie usłyszymy, bo skoro z każdym albumem poprzeczka jest zawieszana coraz wyżej, to i nie można tego zmajstrować zbyt szybko.

Jak by się tak zastanowić, nie potrafię wskazać faworyta tej płyty. Co powtórzę, każdy z tych kawałków jest inny. Wszystkie kipią aż przesytem dźwięków generowanych klasycznym dla gatunku instrumentarium [a przecież czerpiącym pełnymi garśćmi z tradycyjnego metalu], klasycznym dla muzyki w ogóle jako takiej, ale i płynących ze sporej ilości sampli nadających niepokojącego klimatu nieubłaganie nadchodzącego armageddonskiego huraganu, wobec tak spolaryzowanej w swych poglądach ludzkości.

Kupujcie ten CD bo warto jak jasna cholera warto. Nie pozwala przejść obok siebie obojętnie. I chyba nawet ci, co olali Behemoth już dawno temu nie mogąc zaakceptować odstąpienia od starego leśnoblackowego brzmienia czy tego etapu pośredniego, zauważą że jego progress jest niewyobrażalny. Umiejętności dla przeważającej większości nigdy nieosiągalne. Po prostu, co jakiś czas pojawia się jednostka, która po prostu w danej dziedzinie nie ma lepszych. Mimo przetasowań personalnych w składzie, obecny zaprezentował chyba swoje obecne opus magnum. Ale przecież wiemy, że to nie jest ostatnie słowo…