16.05.2014

Recenzja: MAYHEM - Psywar

The True MayheM zmierza niemiłosiernym krokiem do Polski. W Warszawie, 29 maja, zaledwie kilka dni przed europejską premierą Esoteric Warfare,
zaplanowaną, na szósty dzień szóstego miesiąca.
Dziś lektura  przemyśleń, jakie pojawiły się w głowie Guntera po wysłuchaniu dwu-utworowej EPki Mayhem Psywar.


MayheM Psywar EP
Season Of Mist 2014

Dokonało się! MayheM przerwał milczenie racząc świat nowym, choć jakże krótkim wydawnictwem. Tą zapowiedzią nadchodzącej wojny… wojny o rząd dusz, której polem bitewnym są nasze umysły.

Umysły chłonące natarczywe przekazy mniej lub bardziej służące zamkniętym w swych zamczyskach uprzywilejowanym kastom. Narzędziem psychologicznej wojny jest ten maleńki czarny (są też inne kolory) krążek (ma być też taśma), przygotowujący do przejścia przez horyzont zdarzeń.

To tym tunelem w czasoprzestrzeni, przepełnione naiwnością, trolle próbują wejść w świadomość Obserwatora. Tyle że wszystko co przeniknie przez horyzont – zniknie…

Osiem minut psychodelicznej black metalowej wojny nie przypadnie do gustu zatwardziałym wyznawcom gatunku w jego najczystszej, najczarniejszej formie. Tym wyrosłym z ziarna samego Mroku, zasianego w samym jądrze horyzontu, gdzie nawet światło ulegając grawitacji umiera, rozszarpane w pierwotnym tyglu Nicości.

Nie można dwakroć nagrać DMDS. I mimo, że jest to płyta wybitna i ponadczasowa, nie może ona być stworzona na nowo. Zamkniętego w pięknie ideału prostoty i posępności brzmienia tamtych kompozycji, tamtej Mocy, płynącej szerokimi strugami z otwartych każdym samobójczym sznytem riff’s antymaterii z arterii Nocy – nie powtórzy się nigdy. Dzieła ponadczasowe powstają tylko raz na millenium i pozostają na zawsze kamieniem milowym.

MayheM obrał nową ścieżkę której konsekwentnie się trzyma, tworząc muzę zbudowaną na fundamentach klasyki gatunku, która jednakże przepoczwarza się na naszych oczach (uszach) już od kilku wydawnictw wstecz - w hybrydę black i post psychodelic metalu (jakkolwiek dziwnie to brzmi). Ale to nie jest złe. To nadal jest wybitne. To nadal muzyka grona indywidualistów z burzliwymi kolejami losu. Nadal hołdujące szronowi pustki kosmicznej przestrzeni riff’s przenikają jaźń i powodują skostnienie szpiku.

Attila niezmiennie w szczytowej formie wokalnej, w charakterystyczny, tylko dla niego sposób, przekazuje swe wersy mrocznej poezji z pogranicza mitu i nauki. Operując hasłami nawiązującymi do archetypów przewijających się dzięki rozwojowi (lub „bądź przeklęta” – co kto woli) cywilizacji – już nawet w pop-kulturze (tak, niestety – upowszechnieniu i zapisowi w [nie]świadomości zbiorczej społeczeństw[a] ulega już wszystko, nawet wiedza kilka dekad temu żmudnie odkrywana przy literaturze opasłych tomów) jak zawsze sprawia wrażenie szamana zapomnianego kultu. 

Czym będzie dla przyszłych pokoleń to bezgraniczne oddanie fanów dla takich formacji, jeśli nie tylko niezrozumiałym tańcem, odurzonych dźwiękowymi halucynogenami w rytm czterech kapłanów kultu śmierci. Takie oddanie snującej się dwie dekady temu, tak namiętnie przyzywanej przy każdym koncertowym rytuale? Czymże, jeśli właśnie nie rytuałem zapomnianego kultu?

Rytuałem pierwotnym, łączącym opętaną zbiorowość wokół małego, czarnego krążka, który z każdym delikatnym liźnięciem sztyletu igły adapteru [czy używając tej kurewskiej, nowoczesnej nomenklatury – „kombajna multimedialnego”] wydaje z siebie przepastnymi gardłami głośników dwie pieśni nihilizmu, wycharczane w industrialnym wręcz rytmie hellhammerowskich uderzeń zestawu perkusyjnego.

Kultury pierwotne w rytmach wybijanych na powalonych pniach, przy błogim cieple niezrozumiałego i nieujarzmionego wówczas ognistego oddechu słońc, tak bezlitośnie trawiącego przypadkowo wybrane w swym gniewie przez władcę gromów - leśne olbrzymy, ulatywały ku nieboskłonom w tabunach hedonistycznych myśli, deformowanych grzybowymi wywarami.

Świat się zmienił. Pradawne Moce i Noce spłonęły w anty-świetle zwątpienia ludzkich umysłów a naturalne substancje zostały zdelegalizowane. Jedno pozostało niezmienne. Dźwięk.
MayheM nadchodzi…

GUNTER PRIEN