18.04.2014

Recenzja: TORTORUM - Extinctionist

Śmierć... część życia czy jego opozycja? Jest muzą dla wielu artystów i zbiera potężne żniwo, często jednym, krótkim, niespodziewanym, ostrym cięciem...

Od pewnego czasu jest już na rynku drugi album polsko-norwesko-angielskiego TORTORUM Katabasis. Dziś, stalowym piórem Guntera, przypominamy o ich śmiertelnie mocnym debiucie -Exictionist.





TORTORUM - Extinctionist 
World Terror Committee 2012

W czas gdy THUNDERBOLT, jako grom na nieboskłonie wypaliwszy swe znamię w umysłach hołdujących zimnemu i brutalnemu black metalowemu łomotowi, pozostawił niedosyt - ogłosiwszy swoje definitywne zakończenie działalności, chlubną ścieżyną zezwierzęconego w swej brudnej wymowie grania podjął sztandar „zła” norweski TORTORUM.

Jest to bezpośredni następca Miotającego Gromy; za jego powołanie do życia odpowiedzialny jest wciąż ten sam osobnik – Paimon. Ze swej zaśnieżonej kwatery ulokowanej w norweskim Bergen, wśród wiatrem smaganych fiordów skrzesał swych 9 hymnów opętania. Wszystko w najlepszych tradycjach gatunku początku lat 90-tych, okraszone porządnym brzmieniem początku drugiej dekady naszego zgniłego millenium.

I nie dziwota - materiał zawarty na tym albumie powstawał na przestrzeni lat 2005-10, czyli jeszcze za czasów dogorywającego wówczas macierzystego Thunderbolt. A niezgorsze studia oferują dziś niemałe możliwości w zakresie produkcji brutalnego i chamskiego dźwięku. Bo na pewno nie jest to brudny i niewyraźny dźwięk, tak częsty w dzisiejszych domowych produkcjach. Produkcja jest tutaj tym elementem, który należy wyróżnić ze szczególnością.

Dziewięć speed death-blackowych utworów przypadających na nieomal 45 minut, zamkniętych w czarno – białym (głównie jednak czarnym) digipacku. Od pierwszych nut do ostatniego taktu mamy do czynienia z klasycznym i dla lidera (obecnie kryjącego się pod mianem Skyggen) i dla gatunku siarczystym grzaniem wedle starej szkoły.


Sporo w niej melodii, bo jak każda, najekstremalniesza muzyka nawet – wszystko to wyrosło przecież na klasycznym heavy metalu lat 70/80. Utrzymane w ryzach szaleństwo wokalisty wypluwającego swe mroczne przekazy z prędkością karabinu maszynowego, czemu dzielnie akompaniuje sesyjny perkusista, znany z kilku niemniejszych norweskich kohort szatana, który perkusji nie oszczędza. Bo właściwie przy tego rodzaju artystycznej ekspresji nie jest to możliwe.

Zimne i nieomal pokryte szronem niespokojne riffy, nadają typowo skandynawskiego brzmienia tej płycie. To właściwie jest norweska, blackmetalowa płyta, norweskiego blackmetalowego bandu. Tyle że szefuje jej Polak, pospołu z Anglikiem, którzy do sesyjnego towarzystwa przy stworzeniu tego muzycznego narzędzia mordu na uszach prawowiernych, dobrali rodowitego Norwega. A dla równowagi wydała to ku mojej uciesze, kultowa w pewnych kręgach niemiecka wytwórnia szerząca terror…


Opętanie i ciemność uwięzione w lodowej bryle monolitu tego CD dokona dzieła wyniszczenia za każdym odtworzeniem. Taka jest moc tego materiału. A nieśmiałe zapowiedzi na stronie W.T.C. dają poważne nadzieje na kolejny atak już w nadchodzących miesiącach. I na to czekam.

GUNTER PRIEN