13.03.2015

Recenzja - ORCULTUS - Orcultus

Skute mroźnym oddechem Boreasza fiordy już od wieków nie wyprawiają na łupieskie wyprawy drakkarów, ale ze Skandynawii znowu powiało chłodem. Nareszcie powiało… Coraz bardziej przypominająca mleczną drogę gwiazdek pop, scena światowego black metalu już nie od wczoraj bynajmniej nie rdzewieje a po prostu nadgniwa.
Orcultus - Orcultus Ep
Forever Plagued Records 2014

Nadgniwa i to od wewnątrz racząc nas coraz bardziej wyłagodzonymi produktami, bo na pewno nie płytami powstałymi na fali uniesienia, gdy zrodzone na setnej próbie pomysły wyewoluowały wreszcie w zadowalającym kierunku by uciułany w trudzie grosz przeznaczyć na nieco lepsze studio. A tam, przepełnieni radością tworzenia członkowie mniej czy bardziej znaczących formacji utrwalali na taśmie czy prędzej w dzisiejszej dobie na twardym dysku, efekty nieudolnych prób przekazania światu dźwiękowego obrazu swych sennych koszmarów i spotkań w kręgu maga z niematerialnymi bytami spoza wymiaru. Ale nie, teraz milionami zero-jedynkowych reguł – bynajmniej nie magicznych, przepływających swobodnie między cybersferą a mózgiem potencjalnego użytkownika sieci, promujące się na przenajróżniejszych portalach społecznościowych (tfu – społeczność!) weekendowe formacje promują swe twarze, niejednokroć obnażają szczegóły intymne swego fikcyjnego żywota… 

Gdzie podziała się anonimowość kryjąca nierzadko niemały talent i niebagatelną muzyczną wyobraźnię? Corpsepaint’s nie były rewią mody lat dziewięćdziesiątych ani też hołdem dla Kinga Diamonda. Ale cóż, wraz z ich zmyciem z twarzy współstwórców sceny, wraz z promocją każdej niezrównoważonej osobowości na mordoskrzynce i innych bliźniaczych cyberwariactwach, również i BM doznał swego rodzaju porażenia mózgowego i zaczął odsłaniać swe trzewia. Tymczasem pojawiła się w pewnej szwedzkiej piwnicy kolejna komanda, która nie chcąc mieć nic wspólnego z oficjalną sceną wypuściła w sieć trójutworową (licząc introdukcję) cyfrową epkę o jakże mi bliskiej nazwie „Endless hate & misanthropy”, by po stosownym czasie bluzgnąć siedmiocalową vinylową czteroutworową produkcją bez tytułu. 

Bo i po cóż więcej? Z okładki spogląda z mocą uskrzydlony a rogaty i trwa w medytacji. Pierwsze dźwięki z cyfrowego materiału swym brzmieniem od pierwszego momentu wręcz emanują duchem starego, jeszcze kryjącego się pod makijażem Immortal. Okiełznany ale pokryty brudem nie najlepszej produkcji i oschły w swym brzmieniu, klasyczny black. Hołdujący temu co zawsze ciągnęło ku niej rzesze mizantropów, oferujący rzęsisty, wręcz szronem pokryty riff skrywający równo oklepywaną perkusję. Bez żadnych udziwnień, bo i nie tego tu szukamy. Tylko śnieg i lód…

Druga produkcja to nadal oparta na klasycznej formule starej szkoły drugiej fali bezkompromisowa jazda. Niekoniecznie w ultra szybkich tempach, bo nie zawsze o to chodzi by ścigać się ze sztormem, jeśli nie siłą żagla to z mocą wioseł nabierze pędu ten drakkar… I tu nadal słychać echa mocarnego brzmienia Immortal z epoki „Battles In the North”. Już w pierwszym riffie otwierającym to jakże rewelacyjne mini wreszcie obcujemy z mięsistym, wręcz krwistym niczym zewłok pokonanego w boju Berserka! Bez uciekania się w ultra szybkie blasty, spokojnie kroczący po krwisto-śnieżnym pobojowisku Ymir, miażdży wszystko i wchłania… Uhhhh… te dźwięki to sama ekstaza. Dawno nie obcowałem z tak szczerymi dźwiękami. Stworzonymi bez bólu pierwszych narodzin w miarę zgrabnego pomysłu na utwór niosącego nadzieję na sens dalszej egzystencji nazwanej już formacji. To już świadomie konstruowana muza ludzi o jasno określonym guście.

 Bez silenia się na bycie najekstremalniejszym, najszybszym, najcięższym, najbardziej „true” – cokolwiek miało by to w spolaryzowanym do granic absurdu poletku BM oznaczać. Mimo potężnego soundu, nie mogę uciec od mimo wszystko pojawiającego się w tym zbiorowisku dźwięków klimatu. Klimatu potęgi. Potęgi kroczącej nieustępliwie przed siebie by zdobyć mury białej wieży, a gdy Vallhalla runie… Sam nie wiem, czy to te wyeksponowane na tle zimnych gitarowych dźwięków linie kroczącego basu, tak namiętnie powielany pomysł od czasu narodzin w ’94 płyty wszechczasów - „De Mysteriis Dom Sathanas”, czy schowane za całością dźwięku delikatne chóry, tak nieodłącznie kojarzone z epickimi utworami Bathory w „Tribus” tak powodują u mnie te uniesienia, czy też niemalże -Burzumowskie riff’s w „Untitles” powodują tę nieodpartą chęć chwycenia za topór i współuczestniczenia w bitwie u progu nadchodzącego Ragnarok. To bez znaczenia.

 Na pewno w zalewie wtórnej muzy, gdy niezrównoważeni „artyści” bardziej zajęci są promowaniem swych twarzy raz skrywanych za pięknymi maskami i strojami a raz eksponowanymi na łamach kolorowych pism czy portali internetowych, niż tworzeniem muzy, ta mini jest dla mnie prawdziwym diamentem. I nie chodzi o to, że ni cholery z minimalistycznego do granic bookletu (w przypadku vinyla to się zwie chyba jakoś inaczej) nie dowiesz się czytelniku kto się za tymi dźwiękami kryje – bo pewnikiem za czas jakiś to mniej czy bardziej oficjalnym kanałem wypłynie i możliwe że ujawni persony już dość znane w tym stadzie kóz, ani że muza jest odkrywcza, bo niewątpliwie nie tylko ja słyszę dalekie echa tuzów gatunku sprzed lat (pewnie że nie tylko tych o których mowa powyżej) a i od czasu rock’n’rolla lat 50-tych ubiegłego wieku w muzie nie ma niczego rewolucyjnego a jedynie przydarzają się ewolucje. Chodzi o to, że jest to szczery wykwit pasji. Pasji wyrażonej w piętnastu minutach. Bez parcia na sławę i uznanie. Z parciem na stworzenie czegoś co ma sens istnieć. Dla mnie ma.