Forever Plagued Records 2014
Nadgniwa i to od wewnątrz racząc nas coraz bardziej wyłagodzonymi produktami, bo na pewno nie płytami powstałymi na fali uniesienia, gdy zrodzone na setnej próbie pomysły wyewoluowały wreszcie w zadowalającym kierunku by uciułany w trudzie grosz przeznaczyć na nieco lepsze studio. A tam, przepełnieni radością tworzenia członkowie mniej czy bardziej znaczących formacji utrwalali na taśmie czy prędzej w dzisiejszej dobie na twardym dysku, efekty nieudolnych prób przekazania światu dźwiękowego obrazu swych sennych koszmarów i spotkań w kręgu maga z niematerialnymi bytami spoza wymiaru. Ale nie, teraz milionami zero-jedynkowych reguł – bynajmniej nie magicznych, przepływających swobodnie między cybersferą a mózgiem potencjalnego użytkownika sieci, promujące się na przenajróżniejszych portalach społecznościowych (tfu – społeczność!) weekendowe formacje promują swe twarze, niejednokroć obnażają szczegóły intymne swego fikcyjnego żywota…
Gdzie podziała się anonimowość kryjąca nierzadko niemały talent i niebagatelną muzyczną wyobraźnię? Corpsepaint’s nie były rewią mody lat dziewięćdziesiątych ani też hołdem dla Kinga Diamonda. Ale cóż, wraz z ich zmyciem z twarzy współstwórców sceny, wraz z promocją każdej niezrównoważonej osobowości na mordoskrzynce i innych bliźniaczych cyberwariactwach, również i BM doznał swego rodzaju porażenia mózgowego i zaczął odsłaniać swe trzewia. Tymczasem pojawiła się w pewnej szwedzkiej piwnicy kolejna komanda, która nie chcąc mieć nic wspólnego z oficjalną sceną wypuściła w sieć trójutworową (licząc introdukcję) cyfrową epkę o jakże mi bliskiej nazwie „Endless hate & misanthropy”, by po stosownym czasie bluzgnąć siedmiocalową vinylową czteroutworową produkcją bez tytułu.
Bo i po cóż więcej? Z okładki spogląda z mocą uskrzydlony a rogaty i trwa w medytacji. Pierwsze dźwięki z cyfrowego materiału swym brzmieniem od pierwszego momentu wręcz emanują duchem starego, jeszcze kryjącego się pod makijażem Immortal. Okiełznany ale pokryty brudem nie najlepszej produkcji i oschły w swym brzmieniu, klasyczny black. Hołdujący temu co zawsze ciągnęło ku niej rzesze mizantropów, oferujący rzęsisty, wręcz szronem pokryty riff skrywający równo oklepywaną perkusję. Bez żadnych udziwnień, bo i nie tego tu szukamy. Tylko śnieg i lód…
Druga produkcja to nadal oparta na klasycznej formule starej szkoły drugiej fali bezkompromisowa jazda. Niekoniecznie w ultra szybkich tempach, bo nie zawsze o to chodzi by ścigać się ze sztormem, jeśli nie siłą żagla to z mocą wioseł nabierze pędu ten drakkar… I tu nadal słychać echa mocarnego brzmienia Immortal z epoki „Battles In the North”. Już w pierwszym riffie otwierającym to jakże rewelacyjne mini wreszcie obcujemy z mięsistym, wręcz krwistym niczym zewłok pokonanego w boju Berserka! Bez uciekania się w ultra szybkie blasty, spokojnie kroczący po krwisto-śnieżnym pobojowisku Ymir, miażdży wszystko i wchłania… Uhhhh… te dźwięki to sama ekstaza. Dawno nie obcowałem z tak szczerymi dźwiękami. Stworzonymi bez bólu pierwszych narodzin w miarę zgrabnego pomysłu na utwór niosącego nadzieję na sens dalszej egzystencji nazwanej już formacji. To już świadomie konstruowana muza ludzi o jasno określonym guście.
Bez silenia się na bycie najekstremalniejszym, najszybszym, najcięższym, najbardziej „true” – cokolwiek miało by to w spolaryzowanym do granic absurdu poletku BM oznaczać. Mimo potężnego soundu, nie mogę uciec od mimo wszystko pojawiającego się w tym zbiorowisku dźwięków klimatu. Klimatu potęgi. Potęgi kroczącej nieustępliwie przed siebie by zdobyć mury białej wieży, a gdy Vallhalla runie… Sam nie wiem, czy to te wyeksponowane na tle zimnych gitarowych dźwięków linie kroczącego basu, tak namiętnie powielany pomysł od czasu narodzin w ’94 płyty wszechczasów - „De Mysteriis Dom Sathanas”, czy schowane za całością dźwięku delikatne chóry, tak nieodłącznie kojarzone z epickimi utworami Bathory w „Tribus” tak powodują u mnie te uniesienia, czy też niemalże -Burzumowskie riff’s w „Untitles” powodują tę nieodpartą chęć chwycenia za topór i współuczestniczenia w bitwie u progu nadchodzącego Ragnarok. To bez znaczenia.
Na pewno w zalewie wtórnej muzy, gdy niezrównoważeni „artyści” bardziej zajęci są promowaniem swych twarzy raz skrywanych za pięknymi maskami i strojami a raz eksponowanymi na łamach kolorowych pism czy portali internetowych, niż tworzeniem muzy, ta mini jest dla mnie prawdziwym diamentem. I nie chodzi o to, że ni cholery z minimalistycznego do granic bookletu (w przypadku vinyla to się zwie chyba jakoś inaczej) nie dowiesz się czytelniku kto się za tymi dźwiękami kryje – bo pewnikiem za czas jakiś to mniej czy bardziej oficjalnym kanałem wypłynie i możliwe że ujawni persony już dość znane w tym stadzie kóz, ani że muza jest odkrywcza, bo niewątpliwie nie tylko ja słyszę dalekie echa tuzów gatunku sprzed lat (pewnie że nie tylko tych o których mowa powyżej) a i od czasu rock’n’rolla lat 50-tych ubiegłego wieku w muzie nie ma niczego rewolucyjnego a jedynie przydarzają się ewolucje. Chodzi o to, że jest to szczery wykwit pasji. Pasji wyrażonej w piętnastu minutach. Bez parcia na sławę i uznanie. Z parciem na stworzenie czegoś co ma sens istnieć. Dla mnie ma.